Świnica

Było to w 1989 r., miałem wtedy niespełna 18 lat i bardzo lubiłem różne wyprawy i podróże. Poznałem chłopaka - starego hipisa, który ponad wszystko ukochał nasze polskie góry - Tatry. Ponieważ nigdy nie byłem w tej części Polski dałem się namówić na wspólną wyprawę i pojechaliśmy. Był koniec grudnia - tuż przed świętami. Planowaliśmy być w Zakopanym trzy dni i pochodzić po górach ile się da. Ponieważ byłem zupełnym nowicjuszem w chodzeniu po górach, zdałem się zupełnie na doświadczenie mojego kolegi.

Pierwszego dnia po przyjeździe postanowiliśmy wejść na Świnicę i stamtąd do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. Mieliśmy w plecakach śpiwory, maszynkę spirytusową do gotowania i trochę prowiantu. Wjechaliśmy kolejką na Kasprowy Wierch i dowiedzieliśmy się, że szlak na Świnicę jest zamknięty z powodu zagrożenia lawinowego, ponadto znaki szlakowe były zupełnie zasypane śniegiem. Nie zraziło to Jacka (mojego kolegi), który stwierdził, że pogoda jest całkiem niezła i że powinniśmy bez problemów dotrzeć przed zmrokiem do schroniska.

Wyruszyliśmy więc. Była godzina 10, świeciło słońce i nie było wiatru. Droga na Świnicę była bardzo przyjemna - zachwycaliśmy się widokami i wspinaliśmy się wyżej i wyżej. Miejscami było dosyć trudno, ale po ok. trzech godzinach byliśmy na szczycie. Pierwszy raz w życiu doznałem tego wspaniałego uczucia towarzyszącemu wdrapywaniu się na dość wysoki szczyt. Byłem z siebie dumny i czułem ogromną satysfakcję, że udało mi się osiągnąć coś, co z dołu wydawało się nieosiągalne. Dookoła rozciągały się widoki, których nigdy nie oglądałem, powietrze było czyste i świeżutkie. Oddychałem pełną piersią i cieszyłem się wszystkim.

Droga do Doliny Pięciu Stawów nie była już taka przyjemna. Dawało już znać o sobie zmęczenie toteż szliśmy coraz wolniej i wolniej. Kilkakrotnie schodziliśmy ze szlaku nie mogąc znaleźć znaków. Próbowaliśmy zjeżdżać na “tyłkach” w dół, ale gdy kilka razy miałem kłopoty z wyhamowaniem przed przepaścią, zaniechaliśmy tego sposobu (później okazało się, że miejsce, w którym sobie zjeżdżaliśmy było jednym z najbardziej narażonych na wywołanie lawiny). Robiło się coraz później i słońce było już dosyć nisko. Byliśmy na Zawratowej Turni gdy zrobiło się już dosyć ciemno i dalsza droga mogła okazać się bardzo niebezpieczna (kto szedł tym szlakiem w dzień i letnią porą, ten wie, że nawet wtedy zejście to nie należy do najłatwiejszych). Postanowiliśmy przenocować na miejscu i rankiem wyruszyć w dalszą drogę. Znaleźliśmy półkę skalną, na której było wystarczająco dużo miejsca (ok. 3 m²) i która była osłonięta z jednej strony wielkim głazem. Nastawiliśmy maszynkę spirytusową i rozpuściwszy w garnku śnieg zrobiliśmy sobie zupę z torebki. Był to nasz pierwszy gorący posiłek od rana. Po jedzeniu rozłożyliśmy na śniegu śpiwory ułożyliśmy się do snu. Na koniec dnia byliśmy świadkami pięknego zachodu słońca (szkoda, że jeszcze wtedy nie byłem fotografem i nie miałem ze sobą aparatu).

Po jakimś czasie wyjrzałem ze śpiwora i zobaczyłem dziwną rzecz - było widniej niż wtedy, gdy położyliśmy się. Sądząc, że to już ranek i że przespaliśmy całą noc obudziłem Jacka. Okazało się, że to wcale nie ranek, a widno zrobiło się przez śnieg który zaczął padać. Akurat tego nam tylko brakowało - nie dość, że była noc, że byliśmy daleko od jakiegokolwiek schroniska, zaczęło nam się robić coraz zimniej, to jeszcze ten śnieg. Zasypywało nas coraz bardziej i nasze śpiwory robiły się coraz bardziej mokre. Po pewnym czasie to co mokre zamarzło i leżeliśmy w dwóch zlodowaciałych śpiworach o twardości deski. Robiło się coraz nieprzyjemnej, ale jakoś udało nam się przetrwać tą noc.

Rankiem, gdy już było naprawdę widno, postanowiliśmy ruszać dalej. Niestety, śnieg nie przestawał padać, a wiatr wzmagał się coraz bardziej. Zwinęliśmy śpiwory i próbowaliśmy iść w stronę schroniska, ale wirujący śnieg bardzo ograniczał widoczność. Do tego doszedł mróz (ok. - 20º C), który zamroził nasze przesiąknięte kurtki, czapki i buty. Całe ubranie zrobiło się sztywne. Na wąsach, brwiach i rzęsach mieliśmy zamarznięte kawałki lodu. Mróz sprawił również, że śnieg po którym chodziliśmy był twardy jak kamień i każdy krok wymagał od nas dużego wysiłku. Musieliśmy butami wbijać się w twardą skorupę i w ten sposób bardzo powoli poruszaliśmy się naprzód (do tej pory moje “góralskie” buty noszą ślady zadrapań od ostrego śniegu). Widoczność była tak słaba, że zupełnie nie wiedzieliśmy w którym zmierzamy kierunku. Po kilku próbach zejścia w dolinę stwierdziliśmy, że w tych warunkach jest to zbyt ryzykowne. Istniało niebezpieczeństwo, że moglibyśmy zsunąć się w przepaść. Postanowiliśmy nie ryzykować i wrócić na naszą półkę skalną. Po kilku próbach w końcu udało nam się do niej dostać i rozwinąwszy śpiwory znów położyliśmy się spać. Wiatr był tak silny, że nie udało nam się nawet uruchomić naszej kuchenki. Tego dnia musieliśmy się obejść bez posiłku.

Leżeliśmy w śpiworach i było nam coraz zimniej. Próbowaliśmy kilkakrotnie wzywać pomocy, ale okazało się to bezcelowe. W tych warunkach niemożliwe było, aby nas ktokolwiek usłyszał. Byliśmy daleko od schronisk, a w taką pogodę wątpliwe było aby ktoś wyprawiał się w góry. Wielkim błędem było, że przed wyjściem nie powiadomiliśmy nikogo o naszej wyprawie. Nie mogliśmy liczyć na pomoc z jakiejkolwiek strony. Ogarniała mnie coraz większa rozpacz i bezsilność. Płakałem i krzyczałem w nadziei, że ktoś nas usłyszy. Niestety, bez rezultatu. Gdybym był wierzącym na pewno bym się modlił, ale wtedy nie znałem Boga i nie potrafiłem się modlić. Sytuacja była beznadziejna.

Pod koniec dnia byliśmy mocno zziębnięci i bardzo wyczerpani. Nie czuliśmy nawet głodu, tylko było nam przeraźliwie zimno. Zdawało się, że mróz jest coraz większy, a wiatr silniejszy. Trudno mi było pogodzić się z myślą, że zginiemy tutaj - w środku Tatr i być może nawet nikt nie znajdzie naszych ciał. Żal mi było tych wszystkich lat, które były przede mną. Wszystkie plany na przyszłość wzięły w łeb. Przykro mi było z powodu rodziców, których moja śmierć na pewno wpędzi w rozpacz. Wstyd mi było, że postąpiłem tak lekkomyślnie i wystawiłem się na takie niebezpieczeństwo. Przeklinałem dzień, w którym dałem się namówić na tą wyprawę. Pierwszy mój wyjazd w góry miał się stać zarazem ostatnim. Bardzo byłem rozżalony i zrozpaczony, że nie dożyję nawet osiemnastu lat. Czułem, że nasza śmierć jest nieunikniona. Straciłem już wszelką nadzieję. Tak minął nam cały dzień i zapadła kolejna noc.

Wiedzieliśmy z Jackiem, że w tych warunkach sen jest czymś bardzo niebezpiecznym. Mogło się zdarzyć, że zasypiając nie obudzimy się już. Próbowaliśmy więc nie spać i czekać nie wiadomo na co. Może w głębi serca każdy z nas liczył, że gdy skończy się śnieżyca nadejdzie jakaś pomoc? Trwaliśmy w takim półśnie i budziliśmy się nawzajem. Zdarzało się, że Jacek mówiąc coś do mnie zasypiał w pół zdania. Mnie przytrafiało się to samo. Było coraz zimniej, a we śnie wydawało się, że jest ciepło i przytulnie. Było mi już wszystko jedno co się stanie, byleby tylko zasnąć. (Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że są to pierwsze oznaki zamarzania.) W czasie tych chwil kiedy zasypiałem śniło mi się, że oprowadzam wycieczki po górach i pokazuję wycieczkowiczom kości ludzkie, które leżą na półce skalnej. Są to kości dwóch chłopaków, którzy nie powrócili z pewnej wyprawy. Sen ten śnił mi się kilkakrotnie. Nasz los był już chyba przesądzony. Pogodziłem się z tym.

Za którymś razem, gdy wychyliłem głowę ze śpiwora okazało się, że śnieg przestał padać, wiatr ucichł i robi się coraz widniej. Zbliżał się świt i był to chyba najpiękniejszy wschód słońca jaki widziałem. Niebo było bardzo kolorowe, a na szczytach gór różowił się śnieg. Widok był przepiękny, ale chyba najbardziej ucieszył nas fakt, że pogoda radykalnie się zmieniła. Widoczność była znakomita i wiatr nie wiał już z taką siłą jak poprzednio. Mogliśmy już bez przeszkód iść dalej. Byliśmy jednak tak wycieńczeni, że postanowiliśmy wracać do schroniska na Kasprowym. Mimo, że przez czas naszego pobytu na Świnicy napadało mnóstwo śniegu i szło się niezbyt wygodnie, byliśmy jednak radośni. Zapadaliśmy się w śnieg czasem do pach, ale cieszyliśmy się, że jesteśmy uratowani. Pogoda była jak w dniu kiedy wychodziliśmy z Kasprowego jednak nasz stan różnił się od tego na początku wyprawy. Myśleliśmy tylko o tym aby jak najszybciej dotrzeć do schroniska. Marzyliśmy o gorącym posiłku, o wypoczynku i o ciepłym łóżku.

W drodze do Kasprowego mijaliśmy ludzi, którzy szli właśnie na Świnicę. Dziwne mieli miny widząc nas schodzących o tej godzinie (ok.10 rano) ze szczytu. Nie wiedzieli skąd się tutaj znaleźliśmy o tej porze. Nie przypuszczali nawet dlaczego właśnie teraz schodzimy i przez co przeszliśmy.

Gdy dotarliśmy do schroniska była tam akurat jakaś konferencja międzynarodowa. Wszędzie kręcili się ludzie w garniturach, mówiący w różnych językach. Okazało się, że kawiarnia w schronisku jest nieczynna z powodu tej konferencji. Przeszliśmy tak wiele i teraz jeszcze pojawiły się trudności w zdobyciu gorącego napoju. Jacek jednak jakoś załatwił dwie, mocno gorące herbaty. Wypiliśmy je niemal duszkiem, a i tak nasze żołądki niewiele się rozgrzały. Postanowiliśmy zrobić sobie zupę na naszej maszynce do gotowania. Płomień z maszynki był chyba półmetrowy i ludzie trochę dziwnie się przyglądali (szczególnie Japończycy), ale my nie zważając na nic robiliśmy sobie w poczekalni kolejki linowej tę zupę (pomidorową). Zjedliśmy ją gdy jeszcze się gotowała i to nas trochę rozgrzało. Szybko wsiedliśmy do kolejki i ruszyliśmy do Zakopanego.

Z wyprawy tej pamiętam jeszcze tylko suszenie śpiwora i butów, które trwało przez kilka dni oraz moje obietnice, że już mnie nikt w życiu nie namówi na wyjazd w góry. Nasza wycieczka na szczęście nie skończyła się tragicznie, ale naprawdę bardzo niewiele do tego zabrakło. Jacek do tej pory ma kłopoty z odmrożonymi wtedy stopami oraz blizny na nogach od ostrego, zamarzniętego śniegu.

Od tamtej pory minęło już wiele lat. Nie dotrzymałem swoich obietnic - w Tatrach byłem już kilkakrotnie i za każdym razem gdy tam jestem muszę wejść na Świnicę - szczyt, który mógł mnie zatrzymać na zawsze. Nie jestem już tak lekkomyślny, aby wybierać się w góry bez odpowiedniego przygotowania i lekceważąc przestrogi TOPR-u. Przestrzegam też tej mądrej zasady aby zawsze mówić komuś gdzie idę, którędy i o której wrócę. Gdybym przestrzegał tej zasady wtedy, z pewnością zaoszczędziłoby to nam wiele bólu.

Dzisiaj wiem, że to Bóg sprawił, że śnieżyca trwała tak krótko (jeden dzień i dwie noce) i że to On nas ochraniał i nie dopuścił, aby stało nam się coś złego. Nie posłał wprawdzie anioła, który nas przeniósł na swoich skrzydłach w bezpieczne miejsce, nie dostarczył nam również dwóch skuterów śnieżnych abyśmy mogli sobie dojechać do schroniska, ale zatrzymał śnieżycę, która mogła przecież trwać o wiele dłużej. On znał nasze organizmy i wiedział ile jeszcze wytrzymamy. Wiedział na ile jeszcze starczy nam sił. Budujące jest to, że Bóg zna przyszłość i wie co się stanie zanim się to stanie. Ufając Mu możemy korzystać z wielu błogosławieństw z tym związanych. Nie musielibyśmy się niczego obawiać gdybyśmy pamiętali o tym, że dla Boga nie ma nic nieodwracalnego i że nawet śmierć nie jest dla Niego przeszkodą. Jezus pokazał to niejednokrotnie. Zadziwiające jest też to, że nie modliliśmy się do Niego i nawet nie znaliśmy Go, a On nas uratował. Bóg troszczy się nie tylko o swoich naśladowców. Dla Niego każdy człowiek jest wart tyle samo. Jednak gdybyśmy wtedy znali Boga i modlili się, nie musielibyśmy przeżywać tej frustracji, strachu i bezsilności. Z Bogiem żyje się łatwiej. Warto jemu powierzyć swoje życie i troski.

Nasz Pan obiecał:
Lecz teraz - tak mówi Pan - który cię stworzył, Jakubie, i który cię ukształtował, Izraelu: Nie bój się, bo cię wykupiłem, nazwałem cię twoim imieniem - moim jesteś! Gdy będziesz przechodził przez wody, będę z tobą, a gdy przez rzeki, nie zaleją cię; gdy pójdziesz przez ogień, nie spłoniesz, a płomień nie spali cię". (Izaj. 43:1-2 BW)

Grzegorz